Korzystając z przerwy wymuszonej pandemią koronawirusa chciałbym zająć Wam chwilę na krótką analizę ostatnich sześciu lat, które zostały w mniejszy lub większy sposób zdominowane przez Mercedesa. Na przestrzeni tego okresu ekipa z Brackley musiała odeprzeć ataki Ferrari czy Red Bulla i za każdym razem stawała na wysokości zadania. W czym tkwi sekret?
Cofnijmy się do sezonu 2014, czyli pierwszego, w którym dokonała się rewolucja w Formule 1 polegająca na przejściu z wolnossących silników V8 na hybrydowe V6 turbo. Po testach przedsezonowych stały się jasne dwie rzeczy: wpływ aerodynamiki na osiągi bolidów przestał być tak kluczowy jak w poprzednich latach, natomiast wzrosło znaczenie mocy oraz niezawodności jednostki napędowej.
Okazało się, że Mercedes miał taką przewagę nad rywalami, jakiej w Formule 1 dawno nie obserwowaliśmy. Rywale mogli liczyć tylko na pech „Srebrnych Strzał”. W sezonie 2014 takich sytuacji było tylko trzy. Wtedy jedyną słabością, którą można było zaobserwować to ryzyko nadmiernego rozluźnienia spowodowane gigantyczną przewagą. W takich warunkach Nico Rosberg i Lewis Hamilton mogli toczyć zażarte pojedynki, a w zespole nigdy to się dobrze nie kończy, bo prowadzi do otwartego konfliktu.

Niepostrzeżenie w tym okresie z kolan podnosiła się włoska potęga, czyli oczywiście Ferrari. Dwa koguty w jednym kurniku – ekipa z Maranello takiego błędu nigdy raczej nie popełniała. Kompletnie niedogadującego się z zespołem Fernando Alonso wymieniono na Sebastiana Vettela. Liczono, że Niemiec będzie liderem pokroju swojego rodaka i idola – Michaela Schumachera. Z całym szacunkiem do czterokrotnego mistrza świata sądzę, że jednak nie tutaj powinniśmy upatrywać pierwszych zapowiedzi przełamania dominacji Mercedesa z sezonu 2015. Tym, któremu powinniśmy przypisać za to zasługi jest James Allison – ówczesny dyrektor techniczny Ferrari. W padoku dał się poznać jako specjalista od dopasowania konstrukcji bolidu w taki sposób, by wydobyć maksimum osiągów z opon Pirelli. To dzięki temu oraz co zaskakujące brawurowej, ale idealnie trafionej strategii Sebastian Vettel sięgnął po spektakularne zwycięstwo w Malezji w 2015 roku. Niemiec wykorzystał neutralizację. W odróżnieniu od Lewisa Hamiltona pozostał na torze i później mając przed sobą czysty tor zbudował przewagę. Korzystając z tego, że maszyna Ferrari nie zużywała opon w tak szybkim tempie jak Mercedesy, ograniczył się do zaledwie dwóch pit stopów, jednego mniej od konkurentów.
Jednym słowem sezon 2015 pokazał pierwszą słabość Mercedesa, którą można było wykorzystać – problem z degradacją ogumienia w wysokich temperaturach. Na tym polu Ferrari wówczas wiodło prym, jednak nadal to było za mało by zniwelować różnicę wynikającą z mocy jednostek napędowych obu producentów.
Drugim słabym punktem ekipy z Brackley z 2015 roku były starty, które kosztowały zwycięstwo na Hungaroringu i mogły tym samym zaowocować na Silverstone. Problem nie został rozwiązany w kolejnym sezonie. To w połączeniu z narastającą presją związaną z rywalizacją o tytuł między Nico Rosbergiem a Lewisem Hamiltonem zachwiało nienaganną, wręcz perfekcyjną formą Mercedesa.
Trudno być mistrzem, gdy rozwiązanie fundamentalnego problemu nie nadchodzi nawet przez rok. Za pion techniczny wówczas odpowiedzialny był Paddy Lowe i niestety tutaj należy bezpośrednio uznać go za odpowiedzialnego doprowadzenia do takiej sytuacji. Brytyjczyk nie potrafił odpowiednio zmobilizować swoich podwładnych do zidentyfikowania i jak najszybszego usunięcia usterki. Problemy mają to do siebie, że się nawarstwiają. Dziś są dwa niewielkie, jutro może być ich tyle, że nie będzie wiadomo za co się zabrać.

I tak dotarliśmy do sezonu 2017 – kolejnej rewolucji, tym razem aerodynamicznej. Auta stały się szersze, posiadały większy docisk i zaczęły faktycznie przypominać prawdziwą Formułę 1. Gigantyczna, trudna do pojęcia przyczepność znowu pozwalała na jazdę na absolutnym limicie praw fizyki. Pracę domową przed sezonem odrobiło Ferrari i to ekipa z Maranello stała się wreszcie pierwszym konkurentem równym Mercedesowi.
Ferrari miało naprawdę silne punkty, które swoje podwaliny mają oczywiście w konstrukcjach z poprzednich lat – utrzymanie niskiej degradacji ogumienia przy wysokich temperaturach, wysoki docisk mechaniczny (pozwalający na stabilne zachowanie auta w wolnych zakrętach, nawrotach, które są szczególnie spotykane na torach ulicznych). Aerodynamika również była odrobinę lepsza niż w przypadku Mercedesa. Jedynym związanym z samochodem słabszym punktem była jednostka napędowa.
Sebastian Vettel wreszcie dostał narzędzie do walki o piąty mistrzowski tytuł. Otrzymał niepowtarzalną szansę nawiązania do sukcesów swojego idola Michaela Schumachera. Trzeba powiedzieć to jasno – Ferrari mogło wygrać w sezonie 2017. Wydawało się, że już złapali Mercedesa. Pierwsza część sezonu była wygrana dla ekipy z Maranello, jednak później zaczęły się poważne błędy wynikające z gigantycznej presji.
Niestety, ale to Sebastian Vettel w dużej mierze ponosi winę za porażkę. Brak zimnej głowy przyczynił się do niepotrzebnej, lecz szczęśliwie dla niego niezbyt kosztownej kolizji z Hamiltonem podczas neutralizacji w Azerbejdżanie oraz już zdecydowanie boleśniejszego karambolu z Maxem Verstappenem i swoim partnerem zespołowym – Kimim Raikkonenem w Singapurze.
To właśnie GP Singapuru zapoczątkowało tragiczną azjatycką serię trzech wyścigów, które zdecydowały o kolejnym triumfie Mercedesa. Podczas GP Malezji w treningu awaria jednostki napędowej, naprędce wymieniony silnik znowu odmówił posłuszeństwa w kwalifikacjach i do wyścigu Sebastian Vettel ustawił się na ostatniej pozycji startowej. Zrehabilitował się zajmując czwarte miejsce na mecie. GP Japonii nie ukończył ze względu na awarię świecy (wcześniej ten sam problem zdiagnozowano u Kimiego Raikkonena!).
Sezon 2017 Ferrari przegrało przez gorącą głowę Sebastiana Vettela, ale również przez własne błędy. Usterka związana ze świecą kosztowała naprawdę wiele. Można było tego uniknąć i wówczas tytuł byłby do odzyskania. Można odnieść wrażenie, że ekipa z Maranello za bardzo chciała osiągnąć sukces i właśnie dlatego przesadnie ryzykowała… Złapała Mercedesa, ale ekipa z Brackley szybko się oswobodziła.
Zespół niemieckiego producenta wyeliminował swój jeden słaby i potencjalnie niebezpieczny element – rywalizację wewnątrzzespołową kierowców. Nico Rosberg po zdobyciu mistrzowskiego tytułu w sezonie 2016 zdecydował się zakończyć karierę, a jego miejsce zajął Valtteri Bottas, który nie stanowił tak dużego zagrożenia dla Lewisa Hamiltona. Wprowadziło to harmonię i pozwoliło zainwestować wszelkie wysiłki w Brytyjczyka.
Niemniej jednak absolutnie kluczową rzeczą było zakończenie współpracy z Paddym Lowe i na to miejsce zatrudnienie Jamesa Allisona z Ferrari. To właśnie ten drugi pan był odpowiedzialnym za doprowadzenie ekipy z Maranello do tak wysokiej pozycji. To właśnie jego zabrakło w sezonie 2019, gdy dla włoskiej stajni powróciły problemy ze stabilnością w wolnych zakrętach, zarządzaniem oponami na dłuższym dystansie.

Wydawało się, że Ferrari wykorzysta drugą szansę, wyciągnie wnioski z poprzedniego sezonu i w 2018 pokona Mercedesa. O ile problemy z niezawodnością udało się rozwiązać, zwiększono moc jednostki napędowej, o tyle Sebastian Vettel nie wyciągnął żadnej lekcji. Popełniając błędy kończące się słynnymi już piruetami podczas prób wyprzedzania rywali od wewnętrznej, z pomocą niezawodnych niczym silniki Hondy w czasach współpracy z McLarenem strategów Ferrari, oddał mistrzowską koronę w ręce Lewisa Hamiltona.
Ekipa z Maranello zidentyfikowała swój słaby punkt jako swojego lidera – Sebastiana Vettela. To skłoniło ich do zatrudnienia na sezon 2019 młodego, niezwykle utalentowanego Charlesa Leclerca. Długoterminowo z pewnością może być to dobra decyzja, ale taki skład kierowców nie może wróżyć niczego dobrego. Doświadczył tego Mercedes z Hamiltonem i Rosbergiem w kokpitach swoich maszyn.
Sezon 2019 sprawił, że Mercedes dość wyraźnie oddalił się od Ferrari. Ekipa z Maranello może i ma najmocniejszy silnik, ale zespół z Brackley zdecydowanie wygrywa w obszarze zarządzania oponami oraz docisku aerodynamicznego. Można powiedzieć, że role się odwróciły. Ferrari teraz ma takie problemy jakie w sezonie 2017 trapiły Mercedesa i na odwrót.
Tegoroczne testy przedsezonowe raczej sugerują utrzymanie tendencji z poprzedniego roku. Kto więc teraz może mieć szanse na „złapanie” Mercedesa? W tej roli myślę, że można powoli stawiać Red Bulla. Współpraca z Hondą zaczyna się układać coraz lepiej. Jeśli tylko konstrukcja z Milton Keynes zostanie wyposażona w jednostkę napędową na poziomie Mercedesa, to bez wątpliwości dołączy do bezpośredniej walki o mistrzowski tytuł.