Początkowa dominacja
Max Verstappen przystępował do sezonu 2024 w roli absolutnego faworyta. Holender zdominował zmagania w poprzednim roku, wygrywając 19 z 22 wyścigów, w tym 7 ostatnich. Świetna forma, dobrze zestrojony samochód i wspierający go zespołowy partner – wszystko wskazywało, że mistrzostwa mogą wyglądać podobnie jak ostatnio.
Pierwsze dwie rundy w zupełności to potwierdziły. Max Verstappen zwyciężył w wyścigu o GP Bahrajnu, ruszając z pole position, prowadził od startu do mety i odnotował najlepszy czas okrążenia, kompletując tym samym tzw. „wielkiego szlema”. Co więcej, drugie miejsce wywalczył jego zespołowy partner, Sergio Perez. Dość podobnie było w Arabii Saudyjskiej, choć tutaj Holender na chwilę stracił prowadzenie ze względu na neutralizację i nie był autorem najlepszego czasu okrążenia. Mimo to odniósł już dziewiąte z rzędu zwycięstwo. Drugie miejsce ponownie zajął też Perez, potwierdzając tym samym początkową dominację Red Bulla.
Pierwsza rysa na szkle pojawiła się jednak w Australii. Tu od początku weekendu wyścigowego Red Bull nie wyglądał już na tak mocnego, jak w trakcie dwóch pierwszych rund sezonu. Mimo to Max Verstappen zdołał wywalczyć w kwalifikacjach pole position. Holender chciał więc to wykorzystać i wyścig rozpoczął po swojemu – utrzymując prowadzenie, które szybko powiększał. Niestety, od samego początku miał problemy z hamulcem, który jak się później okazało, był zablokowany. Finalnie więc ówczesny trzykrotny mistrz świata musiał wycofać się z rywalizacji – po raz pierwszy od 2022 roku. Co więcej, popisu nie dał także Sergio Perez, który do mety dojechał dopiero na piątej pozycji.
Mimo pierwszych wątpliwości co do formy Red Bulla, dwie kolejne rundy – GP Japonii i GP Chin – przywróciły początkowy układ sił. Max Verstappen wrócił do wygrywania, choć w kwalifikacjach do sprintu w Szanghaju był dopiero czwarty. Mimo to zdołał wygrać zarówno w krótkim, jak i długim wyścigu. Również i Perez był jakby w lepszej dyspozycji, bo w Japonii i Chinach znów meldował się w czołowej trójce. Jak się później okazało, było to jego ostatnie podium w Formule 1 – przynajmniej dotychczas.
Ostatnia runda przed przylotem do Europy odbyła się w Miami. Ponownie był to też weekend wyścigowy ze sprintem. O ile ten krótki wyścig padł łupem Verstappena, tak w głównym musiał już uznać wyższość Lando Norrisa. Co prawda miał nieco pecha ze względu na pojawienie się samochodu bezpieczeństwa, ale poniesionych wówczas strat nie zdołał już odrobić. Był więc to kolejny drobny znak, że jednak tegoroczny model Red Bulla nie jest wcale tak dominującym samochodem, jakby mogło się wydawać.
Europejskie problemy
Owszem, GP Emilii-Romanii znów było pełną dominacją Verstappena i zwycięstwem zarówno w kwalifikacjach, jak i wyścigu, ale Monako to już zdecydowanie nieudana runda dla Holendra. Na wąskich uliczkach Księstwa był kompletnie nieliczącym się kierowcą. Szósta pozycja to dla Verstappena spore rozczarowanie, biorąc pod uwagę dotychczasowe wyniki. To była kolejna lampka ostrzegawcza, że jednak coś jest nie tak z tegorocznym samochodem Red Bulla.
Co prawda Holender nadrabiał braki auta swoimi umiejętnościami, tak przestało być już tak kolorowo. W końcu też przyszły porażki kwalifikacyjne. Po zdobyciu siedmiu pierwszych w sezonie pole position na kolejne trzeba było czekać do Austrii. Jak też się później okazało, były to ostatnie w tym roku wygrane przez Verstappena kwalifikacje. Na jego szczęście, punkty do klasyfikacji generalnej przyznawane są w wyścigach, a nie w „czasówkach”.
Mimo gorszej dyspozycji w sobotę, Verstappen powrócił na zwycięską ścieżkę w Kanadzie i Hiszpanii. Wiele wskazywało, że uda mu się to też podtrzymać na Red Bull Ringu – zwłaszcza po wygranym sprincie – ale podczas głównego wyścigu doszło do kolizji pomiędzy nim a Lando Norrisem, co finalnie skończyło się dla niego dopiero piątą pozycją.
Również kolejne europejskie rundy były dla Holendra nie tak bardzo udane. Drugie miejsce w Wielkiej Brytanii, piąte na Węgrzech, czwarte w Belgii, drugie w Holandii i szóste we Włoszech to dla niego pozycje zdecydowanie poniżej oczekiwań. Mimo to dawały one w miarę rozsądny zastrzyk punktowy, zwłaszcza że nie było za jego plecami jednego goniącego kierowcy. Każdą z tych rund wygrał bowiem inny zawodnik, co też pozwalało Verstappenowi utrzymywać dość solidną przewagę w klasyfikacji generalnej. Mimo to mógł się jednak martwić, szczególnie dyspozycją McLarena, który wydawał się posiadać na ten moment najszybszą konstrukcję.
Walka o utrzymanie prowadzenia i fenomenalna Brazylia
Jasnym się stało, że Red Bull ma spore problemy, które nieco przyćmiewały w miarę solidne występy Verstappena. Holender zajął bowiem drugie miejsce w Singapurze i trzecie w Stanach Zjednoczonych (tu dołożył też triumf w sprincie). Zdecydowanie więc minimalizował mankamenty swojego samochodu i dawał się z siebie absolutnie wszystko.
To jednak nie wystarczyło, by wygrać w Meksyku. W warunkach nieco bardziej rozrzedzonego powietrza i wysokich prędkości na prostej był ponownie bezbarwny. Po raz kolejny zajął więc szóste miejsce, dającym tym samym Norrisowi cień szans na tytuł, a kibicom pewne emocje. Wtedy jednak przyszedł czas na GP Brazylii. Tu co prawda w sprincie był dopiero czwarty, a w kwalifikacjach dwunasty (spadł na siedemnaste miejsce po nadprogramowej wymianie silnika spalinowego), tak wyścig główny to już jego absolutny popis. Verstappen na mokrym torze czuł się dosłownie jak ryba w wodzie. Wraz z kolejnymi okrążeniami przedzierał się wśród stawki kierowców, by ostatecznie awansować na pozycję lidera, której nie oddał już do samego końca. Stało się wówczas jasne, że mimo problemów z samochodem, pewnie zmierza po czwarty tytuł mistrzowski.
Potwierdziły to ostatnie trzy wyścigi sezonu. Piąte miejsce w Las Vegas, zwycięstwo w Katarze (ósma lokata w sprincie) i szóste w Abu Zabi przypieczętowały jego triumf w klasyfikacji generalnej. Nie było to łatwe, ale zdecydowanie pomogła mu jego konsekwencja i punktowanie w czołówce. Pomocny okazał się też fakt, że nie miał już żadnych awarii, a jego rywale punktowali zmiennie.
Łatwo nie było, a będzie jeszcze trudniej
Red Bull Racing nieco się chyba zachłysnął swoją dominacją w sezonach 2022 i 2023. Prace nad autem na rok 2024 nie poszły po ich myśli, ba, ruszyły one w złym kierunku, czego dowodem są fatalne wyniki Sergio Pereza i brak pewnych zwycięstw Verstappena. Finalnie więc zajęli oni dopiero trzecie miejsce w klasyfikacji konstruktorów.
Duże znaczenie miało w tym też zapowiedziane przez Adriana Neweya odejście z ekipy od sezonu 2025. To zdecydowanie dla zespołu Red Bull Racing był duży cios. Może jeszcze nie aż tak mocno odczuwalny w minionym roku – w końcu Maxowi udało się wygrać tytuł – tak w przyszłości może być bardzo trudno. Zwłaszcza że McLaren i Ferrari zmierzają chyba w dobrym kierunku. Daleko w tyle nie zostaje też Mercedes, który zaczyna powracać do swoich sukcesów.
Max Verstappen pokazał więc w sezonie 2024, jak doskonałym jest kierowcą i że w nie najlepszym samochodzie jest w stanie wygrać mistrzowski tytuł. Był on bowiem najrówniejszym zawodnikiem w przeciągu całego roku i wykorzystał każde potknięcie swoich rywali. Co więcej, w początkowej fazie mistrzostw dał radę wyrobić sobie znaczącą przewagę, którą wystarczyło tylko kontrolować. Miał co prawda trochę szczęścia, że McLaren wraz z Lando Norrisem popełniali błędy, a Ferrari jeszcze nie było aż tak mocne, ale to zdecydowanie nie umniejsza miary jego triumfu.
Teraz czekają kierowców wakacje i tzw. ładowanie baterii, ale już niedługo zacznie się nowy sezon i każdy zawodnik przystąpi do niego z czystą kartą. Max Verstappen wie jednak, że łatwo mu nie będzie, bo rywale depczą mu po piętach i wiedzą o słabościach Red Bulla. To jednak sprawia, że Holender będzie musiał wznieść się na jeszcze wyższe wyżyny, by zdobyć piąty z rzędu mistrzowski tytuł.